Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi TMX z miasteczka Rzeszów. Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy tmxs.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2012

Dystans całkowity:816.00 km (w terenie 365.00 km; 44.73%)
Czas w ruchu:50:23
Średnia prędkość:16.20 km/h
Suma podjazdów:2310 m
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:58.29 km i 3h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
39.00 km 20.00 km teren
02:10 h 18.00 km/h:
Podjazdy: m

Serwis + przejażdżka

Czwartek, 31 maja 2012 · dodano: 31.05.2012 | Komentarze 4

Czy można zepsuć manetkę XT robiąc rundkę wokół bloku? Tak, dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Na szczęście znam Pawła więc dzisiejszy dzień rozpocząłem wcześnie rano u niego w serwisie. Chyba powinienem sobie wygrawerować na ramie wielki napis "TEN ROWER JESZCZE JEŹDZI TYLKO DZIĘKI REBIKE.PL" :).
Wieczorkiem wraz z Asią i Pawłem wybraliśmy się na nocną jazdę. Przy podjeżdżaniu pod wzgórze nad Bzianką spotkaliśmy Tompiego, który jechał w przeciwnym kierunku.
Ogólnie straszy ruch dziś panował na tych trasach - samochody, traktory, piesi - takich tłumów tam jeszcze nie widziałem. Szutrami dojechaliśmy do Woli Zgłobeńskiej skąd niebieskim szlakiem obok szybów ropy/gazu i przez Słoneczny Stok wróciliśmy do Rzeszowa. Bardzo miło się śmigało lekkim tempem a w powietrzu czuć już lato.

Dane wyjazdu:
31.00 km 14.00 km teren
01:50 h 16.91 km/h:
Podjazdy: m

Lajcik

Wtorek, 29 maja 2012 · dodano: 30.05.2012 | Komentarze 1

Dziś po 20 wyruszyłem na samotną nocną jazdę. Jako, że tym razem bez ekipy to postanowiłem odwiedzić pobliskie miejsca w których dawno nie byłem, sprawdzić co tam się pozmieniało i czy warto to kiedyś pokazać kumplom prowadząc tamtędy jakiś grupowy najtrajd. Te miejsca to:
- lasek na Janiowym Wzgórzu
- szuterki między Przybyszówką a Świlczą
- szuterki między Świlczą a rzesz. ul. Krakowską
- polne drogi między Trzebowniskiem a rzesz. ul. Warszawską

Wszystko w bardzo żółwim, relaksacyjnym tempie.

Dziś w końcu miałem czas obejrzeć Strength in Numbers i jest konkretna miazga! "Anthill Films" (dawniej "Collective") od lat ścigają się sami ze sobą w moim prywatnym rankingu najlepszych producentów filmów rowerowych. Tym razem przebili swoją poprzednią produkcję "Follow Me", którą uważałem za najlepszy film rowerowy i to przebili pod każdym względem.
Technicznie wszystko poszło bardzo mocno do przodu, jest bardzo wiele świeżych ujęć na nowatorskich patentach. Najbardziej podobało mi się jak wpletli film ujęcia typu POV shot - w ich poprzednich filmach wydawały mi się trochę na siłę, a tutaj nadają scenom niesamowitej dynamiki. Dotychczas w ich produkcjach niepodzielnie królował DH i freeride, a tu mamy aż dwie sekwencje typowego Enduro (Nepal, Szwajcaria) i wg mnie są to najlepsze sekwencje w filmie (no ale ja nie jestem obiektywny ;)). Fajnie popatrzeć co weterani jak Andrew Shandro, Wade Simmons czy mój chyba ulubiony rider Mark Hunter, wyciskają ze swoich enduro maszyn. Wady ... w sieci dużo się mówi, że za dużo slow-motion i za dużo product-placement ale mi to kompletnie nie przeszkadza - slowmo uwielbiam a product-placement nie jest zbyt nachalny, poza tym producenci muszą z czegoś żyć. Brakuje trochę błota (pewnie po ty by nie zasłaniać znaków towarowych :)) i może pokazania więcej biesiady na szlaku :) (tak jak to było np w "The Collective"). Nie widzę też takiej ciągłości scenariusza jaką miało "Seasons" ale w tych filmach scenariusze i dialogi liczą się tak jak w filmach porno :). Film na pewno obejrzę nie jeden raz, zwłaszcza w zimie więc pewnie jeszcze coś wychwycę ale na razie jaram się mocno :).

Dane wyjazdu:
92.00 km 40.00 km teren
06:47 h 13.56 km/h:
Podjazdy: m

Pogórze Przemyskie tropem wściekłego wilka

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 27.05.2012 | Komentarze 3

W te sobotę wyprawiliśmy się zwiedzać Pogórze Przemyskie, tereny między Birczą a Przemyślem. Dużo dobrego słyszałem o tych terenach, dodatkowego smaczku dodawał fakt, że grasuje tam ostatnio jakiś dziwny wilk :). Swoją drogą to smutne, że ludzie potrzebują pozwolenia od jakiego ministra, żeby zaciukać takiego szkodnika-terrorstę, ja rozumiem, że ochrona wymierających gatunków itp ale w tym przypadku delikwent ewidentnie kwalifikuje się do odstrzału. No ale nie ważne ... na tę wyrypę ustawiłem się z Dakiem i Kundello a z nimi w terenie zawsze są jakieś fajne akcje, jak byśmy napotkali tego wilka to pewnie poszedł by na rożen :) i to bez zgody rządu.
Z Rzeszowa ruszyliśmy około 7 rano, w Przemyślu byliśmy na 9. Podoba mi się to miasto, zarówno z poziomu ulic jak i z perspektywy okolicznych pagórów. W okolicy wyciągu narciarskiego wbiliśmy na czerwony szlak i ruszyliśmy w kierunku lasu. Pierwsze kilometry leśną drogą szły sprawnie i szybko dotarliśmy do miejsca gdzie niebieski szlak odbija od czerwonego w kierunku na Kalwarię Pacławską. Tu zaczął się singiel na początku było trochę zwalonych drzew ale potem było parę km świetnej leśnej trasy - było trochę błota, zwalonych drzew, trochę mocnych podjazdów ale też kilka miłych zjazdów - jak dla mnie idealna kompozycja. Na koniec przejazd przez leśne drzwi:

Leśne wrota © Kundello


Prosto na szczyt Szybienicy (496m) z miłym dla oka widoczkiem:

Widok z Szybienicy © tmxs


Będąc na górze wydawało nam się, że na łące w dole pasą się krowy ale okazało się, że to jest jakaś ferma saren :).

Czyżby prace nad klonowaniem? © tmxs


Po krótkim postoju zjechaliśmy wiosenną, kwitnącą łąką do Koniuszy by potem wjechać a właściwie wspiąć się do Gruszowej. Drogę do Huwnik próbowaliśmy pokonać poza szlakiem, co skończyło się lekkim błądzeniem ale w pełni zrekompensował nam to zjazd - szybki, kręty i z wieloma przeszkodami. W Huwnikach ci co za kołnierz nie wylewają :) mogli uzupełnić braki płynów. Podjazd pod Kalwarię Pacławską rozpoczęliśmy od przeprawy przez bród na rzece Wiar i zaczęliśmy szturmować baaardzo długi szutrowy podjazd pod sanktuarium. Słońce grzało:

Co to by był za wpis bez mojej zmęczonej mordy? © Kundello


Po sesji zdjęciowej pod sanktuarium ruszyliśmy na chyba najbardziej malowniczą miejscówę tej wyprawy: Połoninki Kalwarayjskie.

Połoninki Kalwaryjskie © tmxs



Połoninki Kalwaryjskie, kierunek Ukraina © tmxs



Z tego miejsca w dół prowadził spokojny, łagodny zjazd po łące - pozwoliłem kołom po prostu się toczyć i napawałem się widokami. I to chyba był błąd bo nie patrzyłem po czym jadę, przypuszczalnie przejechałem coś brzydkiego i na dole musiałem zmieniać dętkę :). Taki urok jazdy po terenach prywatnych :). Po krótkiej przerwie jeszcze tylko parę fotek na starym cmentarzu - pozostałości po wysiedlonej wsi i potem długi podjazd zniszczonym asfaltem pod Suchy Obycz (618m) - najwyższe wzgórze okolicy. Na sam szczyt nie wjeżdżaliśmy bo nie mogliśmy znaleźć ścieżki, przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów obok, chwilę później dotarliśmy w okolice ośrodka wypoczynkowego w Arłamowie, który ma ciekawą historię. Tu w zatoczce obok szosy zrobiliśmy pitstop na żarcie. Kolejny etap to zmiana szlaku z niebieskiego na zielony i jazda po pasmie Jamnej. Pasmo Jamnej na mapie wyglądało bardzo zachęcająco ale w kościach czułem, że tam będą przygody. No i faktycznie były choć początek szlaku tego nie zapowiadał.

Jamna - miłe SYFU początki © Dak


Ten szuter przeobraził się po kilkuset metrach w leśną drogę, która z każdym metrem robiła się coraz bardziej podmokła, zaczęły też się pojawiać głębokie bajora a w nich tryliardy kijanek.

Jamna - tu poznasz co oznacza prawdziwe błoto górskie © tmxs


Mimo wszystko brnęliśmy dalej, w końcu to pasmo, gdzieś tu w końcu musi być sucho, gdzieś tu w końcu musi być przyczepność! Im dalej w las tym błoto coraz głębsze, na domiar złego zaczęło tęgo lać. Sytuacja była średnio ciekawa - wokół błoto i krzaki, leje, do zmroku coraz bliżej a my siedzimy po środku jak leszcze pod (nomen-omen) krzakiem leszczyny. W tych wspaniałych okolicznościach przyrody podjęliśmy decyzję o powrocie. Próbowaliśmy jeszcze forsować las na przełaj ale to mogło nas wpędzić w jeszcze gorsze tarapaty więc wracaliśmy przez to bagno po własnych śladach. To była kapitulacja, porażka, zebraliśmy tęgie cięgi w nagą rzyć od matki natury. Drugi raz w ciągu 7 dni szlak koloru zielonego daje nam popalić - czyżby jakaś klątwa?

Jamna - czasem słowo "błoto" to za mało © Kundello


Natężenie bluzgów osiągało w tym syfie potężne rozmiary. Jak już dotarliśmy do stałego lądu, padła jedynie słuszna decyzja by wracać już do Przemyśla asfaltem - nie chcieliśmy się zarzynać jak tydzień temu w Beskidzie. Zielony szlak na Jamną został pozdrowiony środkowym palcem i ruszyliśmy z powrotem do Armałowa. Następnie prawie 11km w dół asfaltem do Makowej - fanem ass-faltu to ja nie jestem ale po mrocznej kampanii w paśmie Jamnej taka jazda była na swój sposób ukojeniem dla nerwów :). Później już powrót asfaltem przez Fredropol do samego Przemyśla, deszcz zlał nas kilka razy ale nawet miło się śmigało. Pokręciliśmy jeszcze trochę po samym mieście w poszukiwaniu myjni by ostatecznie czystymi już rowerami wrócić około godziny 21 do samochodu. Miło kończyć fajną wycieczkę nie będąc konającym i kompletnie dojechanym. Wycieczka się udała, humory dopisywały, kiedyś tam trzeba będzie wrócić ale tym razem pewnie bardziej w stronę Birczy i Krasiczyna.

Wpis u Kundello


Wpis u Daka



Tak z grubsza wyglądała nasza trasa:


Dane wyjazdu:
71.00 km 34.00 km teren
03:44 h 19.02 km/h:
Podjazdy: m

Las Mrowelski

Czwartek, 24 maja 2012 · dodano: 24.05.2012 | Komentarze 2

Do ostatniej chwili nie było pewne czy dziś będę jeździł bo pogoda była mocno niewyraźna. Mimo chmur burzowych, ruszyliśmy z Dakiem o 18:30 w kierunku Trzciany terenem. Patrząc na mapę lekceważąco oceniłem trasę na szybkie 50km ale wyszło znacznie więcej :).

Na podjeździe pod Słoneczny stok orano pole i zleciały się tam chyba wszystkie bociany w promieniu 10km, chyba ze 30 sztuk:

Inwazja bocianów © tmxs


Szuterki między Bzianką a Trzcianą są mistrzowskie, uwielbiam tam jeździć. Paweł był tu pierwszy raz za dnia i widziałem, że widoki mu się podobały. Pod dojechaniu do Trzciany, przed przekaźnikami gsm skręciliśmy w prawo na żółty szlak by zjechać w dół.
Po przekroczeniu drogi E40 i przejechaniu przez pola wjechaliśmy do Lasu Mrowelskiego. Jeździ się tam tak jak podgłogowskim Borze z tą różnicą, że nie ma piachu i jest twardo. Czasem jest tak twardo i równo, że pomyka się tak jak po ass-falcie czyli nudno.
Inne atrakcje Lasu Mrowelskiego:
- mieliśmy okazję przejechać się kilkadziesiąt metrów nowo budowaną autostradą A4 - niestety, raczej nie wygląda żeby mieli ją wkrótce oddać do użytku
- rezerwat Zabłocie, liczyłem że dojedziemy tam jeszcze w dzień i zobaczymy stawy ale niestety zmrok zapadł trochę wcześniej i zobaczyliśmy wielkie nic
- istny urodzaj saren - takich licznych stad i osobników w takich rozmiarach nie widziałem nigdzie indziej
- żółty szlak i jego oznakowanie - napisze krótko: wyblakła farba i szlak miejscami prowadzony przez naprawdę gęste leśne barachła - my niektóre odcinki omijaliśmy leśnymi dorgami

I tak dolecieliśmy do Bud Głogowskich i asfaltem do Głogowa. Tam wpadliśmy na chwile na rynek, gdzie mieliśmy okazję usłyszeć jak życzliwie pozdrawiają się lokalni kierowcy :) ("dzie k****!").

Głogów Małopolski © tmxs


Powrót do Rzeszowa miał się odbyć przez Lipie ale trochę zgubiłem trasę, a Paweł oczywiście w swoim stylu nie przepuścił okazji żeby mi trochę nawrzucać :). Wyjazd w wycieczkowym tempie - dobre przetarcie przed sobotą.

Wpis u Pawła



Dane wyjazdu:
39.00 km 19.00 km teren
02:03 h 19.02 km/h:
Podjazdy: m

Krótko ale intensywnie

Wtorek, 22 maja 2012 · dodano: 22.05.2012 | Komentarze 3

Wieczorna jazda w dużym gronie aż 4 osób. Paweł i Piotrek narzucali tempo więc można się było solidnie poruszać. Niestety w tym roku na polach w okolicy Boguchwały nie zasiano rzepaku i łyso tam tak jakoś. Zaliczyłem spektaktularną glebę na mordę przy prędkości 2 km/h :). Było krótko ale intensywnie no i trochę fajnych zjazdów z Grochowicznej - dawno tam nie byłem.

Dane wyjazdu:
114.00 km 70.00 km teren
10:56 h 10.43 km/h:
Podjazdy:2310 m

Lekcja mtb w Beskidzie Niskim

Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 20.05.2012 | Komentarze 8

W końcu dorosłem do jakiejś naprawdę poważnej trasy. Razem z Dakiem postanowiliśmy zrobić 100km po Beskidzie Niskim. Chciałem, żeby w końcu pękła mi ta stówa ale nie po jakichś asfaltach, płaskościach czy coś - ale podczas konkretnej terenowej, górskiej trasy. W końcu jak tracić rowerową 'niewinność' to nie byle jak :). Trasę zaprojektował Paweł.

Ustawiliśmy się o nieludzkiej porze - 6:10 rano u mnie pod blokiem. Załadowaliśmy mój rower na samochód i jazda s19 na Duklę. Na miejscu zaparkowaliśmy w zatoczce dla tirów i obładowani ciężkimi plecakami jak juczne woły ruszyliśmy niebieskim szlakiem na Cergową. Po przejechaniu 100m zorientowałem się, że z tak ciężkim plecakiem sag w moim damperze to jakieś 60% i musieliśmy się wrócić do samochodu po pompkę. Niebieski szlak na Cergową w jednym miejscu jest prawie pionową ścianą i trzeba było wnosić graty. Tu też pierwszy raz miałem okazję ujrzeć salamandrę plamistą - to nie był jedyny ciekawy okaz przyrodniczy jaki napotkaliśmy tego dnia ale o tym później. Po krótkim postoju na szczycie Cergowej (716m) ruszyliśmy w dół, żółtym szlakiem w kierunku Zawadki Rymanowskiej. Zjazd był dość ostry, po tym zacząłem rozumieć dlaczego do enduro ludzie zbroją rowery w tarcze 200mm czy opony 2.5 :), zrozumiałem też, że jeśli nie zakupie ochraniaczy to po paru latach jazdy na platformach z ostrymi pinami moje piszczele i łydki będą wyglądać jak twarz Freddiego Krugera.

Po rozsprawieniu się z Cergową nadeszła pora na Piotrusia (728m) - tu jednak nie chcieliśmy zdobyć szczytu a tylko objechać górę po stoku korzystając z wewnętrznej drogi nadleśnictwa. Przejazd tą drogą to było coś takiego jak Grochowiczna w wersji turbo - szeroka droga, tylko większe podjazdy, zjazdy i zamiast kamieni jakiś bardzo sypki drobny żwiro-miał.

Po dojechaniu do asfaltu ruszyliśmy na Jaśliska by później wskoczyć na niebieski szlak, który doprowadził nas do granicy ze Słowacją. Wzdłuż granicy poruszaliśmy się na wschód, przez Koprwiczną. Na szlaku wzdłuż granicy było trochę podjazdów dość ciężkich do podjechania przy tej wilgotności i lekkim błocie ale ogólnie jazda po tej naszpikowanej korzeniami i kamieniami trasie była pyszna a Paweł (najbardziej wybredny smakosz i koneser singli) werbalnie wystawiał swoje certyfikaty jakości kolejnym kilometrom singletracka :).

Singletrack ze cerytfikatem jakości Pawła :) © Dak


Po jakimś czasie zjechaliśmy przez pola do Jasiela - terenów dawnej, wysiedlonej podczas akcji "Wisła" wsi. Bardzo klimatyczne, położone w dolince miejsce - znajdują się tam pomniki kurierów beskidzkich AK oraz pomordowanych Wopistów a także ruiny gospodarstwa prowadzonego w latach 80 przez więźniów.

Jasiel © Dak


Na znajdującym się tam polu biwakowym, z użyciem kuchenki turystycznej Pawła przygotowaliśmy ciepły posiłek.

Szamka © Dak


Na miejscu było sporo ludzi - studenci z URz odbywali rajd śladami kurierów beskidzkich AK - była grupa konna, piesza a nawet rowerowa.

Po posiłku ruszyliśmy niebieskim szlakiem na Kanasiówkę zwaną też Babą (823m) - jakieś 4km pedałowania prawie cały czas na młynku po obfitym żarciu dało trochę popalić. Siły dodawała nam jednak myśl o zielonym szlaku z Kanasiówki, który na mapie wyglądał jak 10km zjazdu. 10 km zjazdu - to brzmi jak definicja raju na ziemi, spodziewałem się jakiejś fajnej terenowej jazdy tak szybkiej, że Paweł nie nadąży z wystawianiem swoich certyfikatów :). Rzeczywistość okazała się jednak boleśnie inna od wyobrażeń. Ten szlak spokojnie można by nazwać szlakiem 100000 zwalonych drzew - drzewo na drzewie i drzewem pogania. Przez leżące na drodze potężnie pnie, krzaki oraz bajora szlak jest całe km nie przejezdny i zamiast zjazdu było pchanie albo przenoszenie. Ścieżka zebrała zatrważającą ilość jobów na metr bieżący :), prawie jak żółty z Dynowa na Wilcze. Okazji do zerwania haka przerzutki też było multum. Nie polecam tam jechać, nie polecam nawet tam iść. Jedynym plusem tego szlaku jest całkiem niezłe oznaczenie jak na taki paździerz. Jedynie ostatni terenowy odcinek - jakieś 500m technicznego, błotnego zjazdu do asfaltu wyglądało sensownie.

Nieźle nabuzowani dotarliśmy do Moszczańca czyli miejscowości, w której nie ma sklepu - a w bukłakach tęga susza. To + przeżycia ze 'zjazdu' zielonym prawie sprawiło, że mieliśmy wrócić asfaltem do Dukli, ale Paweł nie jest z tych co się łatwo poddają więc pojechaliśmy dalej zgodnie z planem - do miejscowości Wisłok Wielki - gdzie udało nam się uzupełnić zapasy. Kolejny etap to podjazd żółtym szlakiem do Głównego Szlaku Beskidzkiego, oznaczonego kolorem czerwonym, wiodącego przez wzgórze Tokarnia. Droga jest potwornie zmasakrowana przez ciężki sprzęt. Po dotarciu do szlaku czerwonego zrezygnowaliśmy z wycieczki na oddaloną o rzut beretem Tokarnię, ze względu na zmęczenie i brak czasu.

Widok z pasma Bukowicy © tmxs


Rozpoczęliśmy podróż czerwonym do Puław - szlak mocno uczęszczany i przejezdny, w tym miejscu prowadzi po szczytach należących do pasma Bukowicy, jechaliśmy przez Smokowisk a, Skibce, Wilcze Budy - wszystko na wysokości ponad 700m po bardzo przyjemnym błotku. Tu natknęliśmy się na prawdziwego łosia, a właściwie to łosia-akrobatę :). Zwierzę uciekając na nasz widok wykonało ekwilibrystyczny skok w krzaki - szkoda, że nie udało się tego nagrać na kamerze - była szansa na hit internetu :). Leśny odcinek zjazdu do Puław to niezłe wyzwanie - śliskio mokro, kręto, stromo i jeszcze zapadający zmrok - chcieliśmy się jak najszybciej już wydostać z tego lasu. W końcu się udało, założyliśmy lampki i kurtki i eleganckim, długim szuterkiem ostatecznie zjechaliśmy do asfaltu w Puławach. Tutaj zaczął się najcięższy dla mnie odcinek - nocna, szutrowo-asfaltowa dojazdówka do Dukli. Sama trasa była niczego sobie ale noc połączona ze zmęczeniem i zimnem robiła swoje. Momentami odcinało mi już zasilanie. Mimo wszystko 2 terenowe zjazdy, zwłaszcza ten ostatni z widokiem na rozświetloną Duklę - będę długo pamiętał. Dokładnie o godzinie 23:59, po prawie 16 godzinach trasy, wyczerpani wróciliśmy do miejsca gdzie zostawiliśmy samochód.

23:59 :) © tmxs


Paweł musiał jeszcze prowadzić auto ponad godzinę do Rzeszowa a ja zająłem się drzemką na miejscu pasażera :).

Patrząc na to teraz, po upływie kilkunastu godzin nie myślę już o potężnym zmęczeniu ani o kłodach którymi zawalony był odcinek trasy - pamiętam głownie naprawdę epicką górską wycieczkę. Pojechaliśmy mocno, zarówno jeśli chodzi o dystans jak i przewyższenia, zdobyłem masę doświadczenia i zaliczyłem długie, przyjemnie błotne szlaki - prawdziwe pełnokrwiste enduro. Na własnej skórze przekonałem się jak powoli zdobywa się kilometry w górach. Pożyczając sobie hasło reklamowe Cyklokarpat mogę napisać, że poznałem czym jest prawdziwe kolarstwo górskie :). Teraz pora zabrać się za pranie ciuchów i mycie roweru.

Wpis u Pawła

Film zmontowany przez Pawła:


Mapa sporządzona przez Pawła:



Dane wyjazdu:
12.00 km 0.00 km teren
00:40 h 18.00 km/h:
Podjazdy: m

Po okolicy

Piątek, 18 maja 2012 · dodano: 18.05.2012 | Komentarze 0



Dane wyjazdu:
79.00 km 40.00 km teren
04:22 h 18.09 km/h:
Podjazdy: m

Po środku niczego - najtrajd do Sokołowa Młp.

Wtorek, 15 maja 2012 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 1

Dziś kontynuowaliśmy z Dakiem serię nocnych rajdów na północ. Tym razem padło na Sokołów Małopolski. O 18:40 pognaliśmy spod Reala na Głogów, a tam w Borze na zielony szlak. Tym razem nie trzymaliśmy się go tak bardzo jak podczas jazdy na Kolbę, dzięki czemu znaleźliśmy fajne miejsca: nielegalną miejscówę lokalnych dirtowców czy tzw. "hidden spot" czyli po prostu singiel z certyfikatem jakości Daka :). Tak dowlekliśmy się do niebieskiego szlaku. Niebieski szlak od momentu gdy zielony odbija w kierunku na kolbę to jedna, długa terenowa autostrada, która prowadzi prosto do Sokołowa. W Sokołowie po zakupach usiedliśmy na ławce w parku żeby odpocząć, jakiś miejscowy twardziel będący w stanie wskazującym coś od nas chciał, najpierw krzyczał coś o prawicy, później zadał nam filozoficzne pytanie "kim jesteście?", następnie chciał żebyśmy popilnowali mu torbę (???????). Ostatecznie zebrał ekipę ziomków z okolicznych ławek i poszedł załatwiać jakieś lokalne porachunki - sądząc po odgłosach działy się tam sceny rodem z dzikiego zachodu :) ale my nie czekaliśmy na finał i ruszyliśmy dalej.

Kościół w Sokołowie © Dak


Po opuszczeniu miasta wjechaliśmy do lasu i jechaliśmy drogami, których nawet nie było na Pawła mapie. Niechcący wjechaliśmy komuś na podwórze, na szczęście bramę wyjazdową na asfalt miał otwartą :). Kombinując przebiliśmy się do Trzebuski a tam zaczęliśmy jechać polną drogą w kierunku Jasionki. Po jakimś czasie polna droga zanikła i dalej jechaliśmy łąką. Wtedy znaleźliśmy się w tytułowym "środku NICZEGO" - z każdej strony szczere pole i gwiaździste niebo u góry. W oddali gdzieś majaczył komin rzeszowskiej elektrociepłowni, który podczas wypraw na północ albo na Łańcut jest dla nas niczym latarnia morska dla żeglarzy :). Klimat nie z tej ziemi.
W końcu dobiliśmy do utwardzonej drogi i jechaliśmy dalej drogami polnymi i leśnymi. Napisać, że jest tam wiele dróg to tak jak nic nie napisać - tam są labirynty dróg i setki wariantów. Jechało się tak dobrze, że przestaliśmy patrzeć na mapę, jakoś przebiliśmy się do Jasionki. Tam pojechaliśmy obejrzeć nowy terminal na lotnisku, muszę przyznać, że jak na takie małe miasto to wygląda to naprawdę nieźle. Moja morda przed wejściem:

Kiedyś wsiądę z rowerem w samolot i polecimy do tej cholernej Kaliforni :) © Dak


Objechaliśmy lotnisko terenem i chciałem przedostać się na Trzebownisko ale w nocy nie mogłem znaleźć drogi. Nowiuteńkim wiaduktem przejechaliśmy autostradę i wylądowaliśmy pod Zaczerniem. Żeby już nie kombinować dojechaliśmy do krajowej drogi nr 9 dotarliśmy w końcu do Rzeszowa, po drodze odwiedzając myjnię. W domu byłem o 0:40. Naprawdę nie wiem czemu tak długo jechaliśmy - ani dystans duży, ani nie robiliśmy dłuższych przerw. Byłem cholernie zmęczony - tym razem nie pokonał mnie głód ale zimno - za długo wiozłem kurtkę w plecaku.
Północ jest OK ale jestem już nią lekko zmęczony - pora jechać gdzieś na południe.

Wpis u Pawła




Dane wyjazdu:
63.00 km 25.00 km teren
03:43 h 16.95 km/h:
Podjazdy: m
Rower:

Zabratówka, a nie jakaś tam Kalifornia

Sobota, 12 maja 2012 · dodano: 12.05.2012 | Komentarze 6

Większość znajomych przygotowuje się do jutrzejszych Cyklokarpat w Pustkowie, a pogoda dziś miała być niepewna i raczej nie na długie wypady. Rano jednak okazało się, że nie jest tak źle i po krótkiej rozmowie na gg o 9:30 z Dakiem ruszyliśmy na wodne szaleństwo do Zabratówki. Zaczęliśmy oczywiście od singli w słocińskim lesie i potem wspinaczka na Magdalenkę. Na górze ruszyliśmy czerwonym szlakiem na Husów, Paweł chciał udzielić pomocy technicznej mężczyźnie prowadzącemu rower górski po szutrze ale usłyszał, że "rower ma zbyt nabite opony aby jechać po czymś takim" - no cóż, każdy praktykuje mtb na swój własny sposób :).
Czerwony szlak wiadomo - asfalt i lajt, dopiero między Handzlówką a Husowem wjechaliśmy do bardzo obiecująco wyglądającego lasu. Jeszcze paręset metrów ass-faltu i potem już bajka - długi, błotny leśny zjazd. Na dole czekała na mnie chyba najbardziej zakręcony odcinek terenowy jaki w życiu jechałem. Pół-singiel, pół-dubel cały czas krzyżujący się z krętym, rwącym strumieniem. Ten odcinek całkowicie zmienił w mojej głowie znacznie słowa "błoto" :). Jak by tego było mało - po paruset metrach zaczęliśmy jechać korytem tego strumienia.

Jazda po czymś takim była dosyć techniczna © Dak


Dno strumienia było kamieniste, więc spokojnie dało się jechać choć zanurzenie czasem było do suportu :). Początkowo liczyłem, że nie pobrudzę roweru i siebie i że nie zamoczę butów, jechałem ostrożnie ale potem przestałem się łudzić i rura przez środek.

Wodne MTB, momentami było głęboko :) © Dak


Jak dojechaliśmy do drogi żałowałem, że to już koniec. Pewnie pojechalibyśmy to jeszcze raz gdyby nie załamanie pogody, które miało wkrótce nadejść.
Dalej już niebieskim szlakiem przez Borówki w kierunku Rzeszowa. Pewnie tu bym zakończył swój wpis, gdyby nie jeszcze jedna już średnio przyjemna przygoda. Postanowiliśmy zjechać do Chmielnika z Borówek odcinkiem, gdzie podjeżdżało się na Cyklokarpatach. Szybki, wyboisty odcinek w dół, jazda marzenie ale na samym końcu przy prędkości jakieś 40 km/h widowiskowo przebiłem oponę - tak, że jadący z tyłu Paweł mógł obserwować fontanny piachu wzniesione przez uciekające powietrze. Znaleźliśmy dziurę w oponie od razu, więc już nie szukaliśmy dalej i to był błąd. Po założeniu nowej dętki okazało się, że nie da się jej napompować bo też odrazu się przebiła - znaleźliśmy w oponie drugą dziurę i wystający z niej 1.5 centymetrowy, ostry jak brzytwa opiłek metalu. Nie wiem co tam leży - wyglądało to jak pozostałości po wybuchu granatu odłamkowego albo szrapnela :) - w każdym razie jak ktoś się tam wybiera to radzę uważać :).

Straciliśmy na tym masę czasu, a właśnie zaczynało się zapowiadane przez meteo.pl załamanie pogody. Udało się nie zmoknąć i przez Łany, zjazd torem moto dotarliśmy do miasta. Ten mimo wszystko udany wypad zakończyliśmy myciem rowerów koło stacji BP.
Każdemu kto lubi przygody, adrenalinę i nie boi się pobrudzić polecam tę trasę ale jak ktoś się tam wybiera przy temperaturze poniżej 20 stopni polecam zabrać gumiaki :).

Fajne zdjęcia zawdzięczam tylko i wyłącznie Pawłowi, bo dziś przekonałem się na własnej skórze jakiego skila trzeba mieć żeby zrobić dobrą fotkę jego pro-apratem - dzięki! No i za dętkę też! :)

Wpis na blogu Pawła

No i endomodo:



Dane wyjazdu:
85.00 km 40.00 km teren
04:13 h 20.16 km/h:
Podjazdy: m

Najtrajd to Coolbushowa

Czwartek, 10 maja 2012 · dodano: 10.05.2012 | Komentarze 3

Dziś z Dakiem dla odmiany pojechaliśmy na północ. Po wczorajszej zamule stwierdziłem, że jakaś odmiana się przyda. Ruszyliśmy terenem na Pogwizdów i potem dalej na Głogów, po drodze podziwiając jak buduje się w Polsce autostrady. W Głogowie wskoczyliśmy w rezerwacie Bór na zielony szlak. Jechałem tam w zeszłym roku i na grubszych oponach tonąłem w piachu zjadany przez komarzyce, poległem i zawróciłem. Tym razem było zadziwiająco dobrze - lekko wilgotno, jechało się bardzo dobrze, szybko, a im bliżej Kolbuszowej tym lepiej.
Ciemno zrobiło się od miejscowości Przewrotne i od tej pory zaczęły się przygody - a to mało nie wjechaliśmy w bagno (to nie California panie!), a to zgubiliśmy drogę a to znowu małe spięcie z wielkim psem. Po solidnej dawce nocnej, leśnej jazdy dotarliśmy na rynek do Kolbuszowej. Tam widzieliśmy krokodyla! Potem jechaliśmy singletrackiem (prawdziwym - Dak potwierdził, pewne info!) nad Nilem - kto zna Kolbę ten wie o co chodzi. Wyjeżdżając z krzaków napędziliśmy strachu młodocianym fanom techno, którzy myśleli, że to policja przyszła po ich piguły :). No i zaczęliśmy powrót terenem i bocznymi drogami w kierunku Rzeszowa. Też jechało się fajnie leśno-polnymi ścieżkami ale zaczęło brakować mi sił. Tak bywa jak próbuje się zrobić taką trasę o samej wodzie i 1 czekoladzie. Przekonałem Pawła do powrotu asfaltem. Jadąc już dalej szosą, omijając miejscowych najt-łokers wracających do domu po tęgim melanżu pod sklepem, w końcu dotarliśmy do Widełek i ruszyliśmy do Rzeszowa krajową 9. I tak pomykaliśmy ponad 20km, nawet nie było tak źle. Ależ ja byłem głodny! Już w Rzeszowie na Warszawskiej zaczęliśmy rozmowę o fastfoodach, gdybyśmy wleźli do jakiegoś to bym tam zostawił majątek. W domu byłem grubo po 23. Trasą jestem bardzo mile zaskoczony, Paweł robił jakieś zdjęcia to może wrzuci na blogaska o ile miał kartę w aparacie :). Wiem, że ten wpis brzmi dziwnie ale jestem zmęczony i właśnie pochłaniam tysiące kalorii.
Tutaj wpis na blogu Pawła i propsy dla pónocy :).

Na koniec mapka z Pawła endomondo: