Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2021, Czerwiec4 - 0
- 2021, Maj8 - 0
- 2021, Kwiecień5 - 0
- 2021, Marzec3 - 0
- 2021, Styczeń2 - 0
- 2020, Grudzień1 - 0
- 2020, Listopad3 - 2
- 2020, Październik2 - 0
- 2020, Wrzesień7 - 0
- 2020, Sierpień13 - 0
- 2020, Lipiec12 - 2
- 2020, Czerwiec13 - 6
- 2020, Maj19 - 5
- 2020, Kwiecień13 - 6
- 2020, Marzec5 - 6
- 2020, Luty2 - 0
- 2020, Styczeń3 - 0
- 2019, Grudzień1 - 0
- 2019, Listopad1 - 0
- 2019, Październik5 - 0
- 2019, Wrzesień5 - 2
- 2019, Sierpień12 - 4
- 2019, Lipiec8 - 4
- 2019, Czerwiec7 - 3
- 2019, Maj8 - 10
- 2019, Kwiecień4 - 10
- 2019, Marzec4 - 4
- 2019, Luty3 - 0
- 2018, Grudzień2 - 0
- 2018, Listopad3 - 0
- 2018, Październik4 - 0
- 2018, Wrzesień9 - 8
- 2018, Sierpień7 - 8
- 2018, Lipiec9 - 13
- 2018, Czerwiec8 - 15
- 2018, Maj6 - 10
- 2018, Kwiecień8 - 15
- 2018, Marzec5 - 8
- 2018, Styczeń3 - 2
- 2017, Grudzień2 - 2
- 2017, Listopad4 - 7
- 2017, Październik2 - 3
- 2017, Wrzesień7 - 21
- 2017, Sierpień6 - 13
- 2017, Lipiec12 - 6
- 2017, Czerwiec9 - 4
- 2017, Maj10 - 11
- 2017, Kwiecień5 - 7
- 2017, Marzec16 - 15
- 2017, Luty8 - 10
- 2017, Styczeń6 - 3
- 2016, Grudzień1 - 5
- 2016, Listopad3 - 6
- 2016, Październik10 - 22
- 2016, Wrzesień13 - 6
- 2016, Sierpień11 - 10
- 2016, Lipiec5 - 2
- 2016, Czerwiec13 - 18
- 2016, Maj10 - 27
- 2016, Kwiecień11 - 16
- 2016, Marzec9 - 15
- 2016, Luty7 - 16
- 2016, Styczeń3 - 7
- 2015, Grudzień9 - 29
- 2015, Listopad7 - 12
- 2015, Październik3 - 3
- 2015, Wrzesień6 - 19
- 2015, Lipiec13 - 46
- 2015, Czerwiec11 - 28
- 2015, Maj10 - 48
- 2015, Kwiecień7 - 32
- 2015, Marzec14 - 54
- 2015, Luty8 - 29
- 2015, Styczeń9 - 42
- 2014, Grudzień5 - 15
- 2014, Listopad9 - 42
- 2014, Październik10 - 58
- 2014, Wrzesień14 - 84
- 2014, Sierpień11 - 42
- 2014, Lipiec13 - 37
- 2014, Czerwiec12 - 44
- 2014, Maj16 - 47
- 2014, Kwiecień12 - 47
- 2014, Marzec11 - 32
- 2014, Luty11 - 21
- 2014, Styczeń4 - 5
- 2013, Grudzień8 - 17
- 2013, Listopad7 - 6
- 2013, Październik11 - 14
- 2013, Wrzesień9 - 14
- 2013, Sierpień17 - 22
- 2013, Lipiec12 - 9
- 2013, Czerwiec15 - 4
- 2013, Maj13 - 13
- 2013, Kwiecień9 - 11
- 2013, Marzec3 - 3
- 2013, Luty3 - 5
- 2013, Styczeń2 - 4
- 2012, Grudzień7 - 17
- 2012, Listopad11 - 15
- 2012, Październik8 - 11
- 2012, Wrzesień9 - 14
- 2012, Sierpień15 - 22
- 2012, Lipiec13 - 13
- 2012, Czerwiec9 - 24
- 2012, Maj14 - 40
- 2012, Kwiecień12 - 26
- 2012, Marzec13 - 9
- 2012, Luty2 - 4
- 2012, Styczeń7 - 11
- 2011, Grudzień9 - 15
- 2011, Listopad6 - 1
- 2011, Wrzesień1 - 0
- 2011, Sierpień1 - 0
- 2011, Marzec5 - 0
Zjazdy, które wciąż dzieją się w naszych głowach
Sobota, 3 września 2016 · dodano: 04.09.2016 | Komentarze 4
Wakacje się skończyły ale mtb melanż trwa. Tym razem na celowniku Beskid Niski, co by daleko nie jeździć, a poza tym to najlepsze, znane mi góry. Wczesny ranek pobudka i kierunek Folusz. Dziś zacznijmy od nowości sprzętowych. Sebek przeszedł do wyższej ligi i zmienił ramę z Tranca na Regina, czyli rower do poważnej roboty, a nie jakiś tam kot ścieżkowiec.Giant Reign BANDIT
Tak. I to nie jest niebieski! To jest ... turkusowy ;).
Natomiast ja jestem słabym człowiekiem i do tego sprzętową ladacznicą. Kolejny raz nie dotrzymałem umowy z samym sobą. Dopiero co niedawno na blogu ogłosiłem, że nic nie zmieniam już w swoim rowerze, a tu zaczęła się letnia wyprzedaż u brytoli + niski kurs funta i kupiłem amor. Manitou Mattoc, wersja expert. 160mm skoku, 34mm golenie. Stary amor przy nim wygląda jak zabawka. Potężne logo MINETU przyciąga wzrok dziewczyn na mieście a także niektórych facetów. W sumie w moim rowerze z istotnych komponentów względem specyfikacji fabrycznej ostał się już tylko napęd. Muszę więc jakoś ochrzcić tego kustoma. Giant Tracne BANDIT, jest już niestety zajęte przez Sebka. Myślałem o Giant Trance BASTARD bo to w sumie taki trochę owoc moich mrocznych fantazji z nieprawego łoża. Ale to tak jakoś dziwnie brzmi. Ostatecznie mój ty bękarci synu, ja ciebie chrzczę, tyś jest Giant Trance ETANOL.
Giant Trance ETANOL
Jaka jest różnica między Trancem a Reignem? Duża. Pisałem już trochę o tym po jeździe na Rejnie Daka, ale dziś miałem okazję podjechać na sebkowym 8 km asfaltem na Polanę Świerzowską i były to ciężkie chwile :D. O zjazdach opowiem później, tymczasem wróćmy do wyrypy.
Jak już wspomniałem - na legalu wjechaliśmy sobie szlakiem rowerowym na Polanę Świerzowską, gdzie pożegnaliśmy się z kulturą i wkroczyliśmy na szlak pieszy Magurskiego Parku Narodowego. Po małej przygodzie ze stadem dzików dość szybko stanęliśmy na Świerzowej (805 m.n.p.m), skąd zaczęliśmy pierwszy dziś zjazd. Dość lekka ale całkiem przyjemna robota. Zjazd jest nawet długi i łagodny. Sebek dobrze bawił się na swoim nowym rowerze, ja cieszyłem się amorem, który chyba jednak przepompowałem o jakieś 10-20 PSI. Końcówka przed szutrem jak to przystało na Magurski Narodowy - dość mocno błotnista i zniszczona przez ciężki sprzęt.
Magurski Narodowy zdewastowany przez traktorzystów, ale to rowerzyści są tu wyjęci spod prawa
W sumie to ja się nie dziwię, że w Magurskim jest mało turystów, bo kto chce chodzić po takich szlakach?
Z przełęczy zaatakowaliśmy Kolanin (705 m.n.p.m). Ten odcinek ewidentnie jest do podjechania przez największych tytanów. Natomiast zjazd z Kolanina na wschód to coś z całkiem innej planety. Zaczyna się łagodnie by nagle przerodzić się w jazdę po ścianie. Po ponad pół kilometrowej ścianie. Wiedziałem, że będzie stromo ale takiego czegoś się nie spodziewałem. Konkretna walka. Nie było za bardzo jak się zatrzymać, trzeba by było położyć się z rowerem na boku albo puścić go i klapnąć na tyłek. Tylko potem szukać go gdzieś w gąszczu 300 metrów niżej? To jeden z tych zjazdów, co żeby zjechać i przeżyć musiałem się w 100% skoncentrować na tym co robię. Być tu i teraz. Sfokusowałem się na targecie. Byłem lekko wstrząśnięty ale nie zmieszany. Moje myśli były czyste niczym spirytus salicylowy. Byłem tak nawalony adrenaliną, że gdyby jakimś cudem odpadły mi koła to zorientował bym się chyba dopiero na dole. Starałem się znaleźć jakieś dobre zdjęcie z tego zjazdu, niestety kamera wypłaszcza wszystko tak, że wygląda jak byśmy jeździli po Słocinie.
Niewinnie się zaczyna
Ale potem jest już tylko stromiej
I stromiej
Choć pod koniec tylni hampel wył już jak jeleń w trakcie rui to udało się to pokonać. Jak na dole zobaczyłem jak roześmiany Bandit wystawia łapę do przybicia piąteczki to widziałem, że było mega grubo. Ruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem, pchając rowery płaskim błotnistym odcinkiem ale nasze głowy zostały na Kolaninie. Chwilę jeszcze przeżywaliśmy to co się tam wydarzyło. Parafrazując kogoś znanego można napisać, że dobry zjazd nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy ze szczytu, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do dołu. W rzeczywistości nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Myślę więc, że moi koledzy, którzy na co dzień wykonując swoje ważne i odpowiedzialne zadania na wysokich stanowiskach często w myślach wracają właśnie do takich chwil, analizują, przetwarzają. Ktoś na nich patrzy, myśli, że pracują, a oni zjeżdżają.
Z tego letargu wyrwały nas dopiero dorodne muchomory.
Grzybki
Gdy ja robiłem zdjęcie, Sebek zagadnął przechodzącego obok, starszego grzybiarza, który podzielił się z nami ciekawą historią. Otóż wg niego muchomor czerwony nie jest trujący tylko niejadalny, a na dalekiej Syberii w mrocznym okresie gułagów ludzie używali ekstraktu z muchomorów jako używki. Kontakt ze świeżym ekstraktem mógł się dla człowieka skończyć nie za ciekawie, więc najpierw "przepuszczali" taki napój przez psy spożywając później .... psią urynę. Nie wiem czy pan nas aby nie wkręcał ale ta historia brzmi dość wstrząsająco nawet dla tak doświadczonych rowerowych kloszardów jak my. Wyrypy kształcą.
Szybki zjazd stołem do przełęczy Hałabowskiej i atakujemy kolejne wzniesienie - Kamień nad Kątami (714 m.n.p.m). Myślałem, że pójdzie szybko ale podjazdo-wypych jednak chwilę trwał. Dodatkowo minęliśmy sporą grupę turystów. Dobrze, że na podjeździe bo na zjeździe mogło by być nie za ciekawie. Zjazd z Kamienia jest bowiem dość wąskim i krętym sigletrackiem. Może nie ma tu nachylenia z Kolanina ale jest za to innego typu robota. Tu schowany za podwójną gardą amortyzatorów musisz bronić się przed ciosami kamieni i korzeni, które próbują wymierzyć ci chłostę. Dobre to było, aczkolwiek uważam, że żółty szlak z innego Kamienia, tego nad Jaśliskami, jest jednak bardziej wymagający.
Gdzieś na kamieniu
Gdzieś na Kamieniu #2
Końcówka szlaku to już szutrówka przez pola z widokiem na okalające dolinę wzniesienia. Tu z Sebkiem zamieniliśmy się rowerami. Ja miałem okazję kolejny raz się przekonać jak dobrze się zjeżdża na rejnie. Ten rower to prawdziwy czołg, klei się do podłoża wręcz je rozwalcowuje. Tymczasem Sebek miał okazję się przekonać, jak niesforny bywa mój kary Etanol :D. Zjechaliśmy do Kątów na posiłek przy miejscowym sklepie.
Beskidzka dolinka
Grzywacka Góra (567 m.n.p.m)
Tak wygląda świat z kokpitu Regina Bandita
Pod sklepem grupa miejscowych penerów przygotowywała się do zrobienia bramy na drodze jakiegoś wesela. Chcieli do tego użyć konia i wozu. Niestety koniowi wyraźnie nie odpowiadało towarzystwo podchmielonych jegomościów, stawiał więc opór pasywny. Sytuacja była rozwojowa i miała potencjał rozwinąć się w niecodzienną awanturę, niestety czas nas naglił więc nie poznaliśmy finału tej historii. Ruszyliśmy na widokowe wzgórze Walik.
Pańskie oko konia tuczy
Kamień (714 m.n.p.m)
Kolanin (705 m.n.p.m) - taki niepozorny
Gdzieś w Beskidzie
Z Mrukowej ruszyliśmy zielonym szlakiem w kierunku samochodu. Początkowo jest to kamienisty wąwóz o fajnym klimacie ale dalej zaczyna się droga zrywkowa, koleiny i krzaki.
Rąbanka
Gdy dotarliśmy do wzgórza Czereśla (611 m.n.p.m) musieliśmy opuścić zielony szlak bo zbiegał on do asfaltu. W końcu mężczyźni nie kończą dobrych wyryp asfaltowymi zjazdami. Zamiast tego wybraliśmy nieznakowaną drogę leśną po granicy parku narodowego. Trochę się bałem, że będzie zrywka ale było ok. Bez szału ale fajnie na koniec trasy zaliczyć kilkukilometrowy, leśny, łagodny zjazd. Dobre to było. Tak oto wyszedł nam mocny kandydat do wyrypy roku. A Kolanin i Kamień będziemy wspominać jeszcze nie raz. Bo to zostawia ślady w psychice.
Zachodni Sądecki
Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 21.08.2016 | Komentarze 3
Tak mało brakło a robilibyśmy dziś wyrypę po Krakowie. Na szczęścia jakoś udało nam się trafić w Beskid Sądecki. To że jestem tu już 4 raz w tym roku to ani chybi znaczy, że zrobiłem się wygodny. No bo gdzie tak łatwo zdobywa się wysokość? Parę km asfaltem z Gabonia i znaleźliśmy się w okolicy Przehyby, czyli ponad 1000 m.n.p.m. Stąd ruszyliśmy Głównym Szlakiem Beskidzkim na zachód. Pokonywaliśmy interwał z przewagą odcinków "w dół". Było całkiem nieźle, bo dukt, choć szeroki to miejscami dość stromy i gęsto usiany kamieniami. Największą trudność sprawiał jednak wilgotny teren, niepewna przyczepność oraz plączący się pod kołami piesi turyści.Przekaźnik na Przehybie
Turyści
Po dotarciu do przełęczy Przysłup czekał nas dość mozolny wypych na Dzwonkówkę (983 m.n.p.m). Stąd mieliśmy zjechać żółtym szlakiem na południe do schroniska pod Bereśnikiem. Realnie szacując nasze siły postanowiliśmy jednak ten pomysł odpuścić i ruszyliśmy żółtym na północ w kierunku Łącka. Tu znowu czekały na nas typowe, sądeckie drogi, przyjemnie ukamieniowane i ukorzenione. Trafił się także fragment singla i naprawdę fajna, stroma ścianka z wielkimi głazami. Po tym świetnym odcinku, który wzniósł nam poziom zajawki na wyżyny, nastąpiło twarde lądowanie gdy ujrzeliśmy ile szutru w pełnym słońcu musimy podjechać by zdobyć Koziarz (934 m.n.p.m).
W oddali Koziarz
Krajobrazy
Żmudna to była robota ale się udało. Stanęliśmy u stóp wieży i to nie byle jakiej. Wysokość 4 piętrowego budynku, solidna robota. Tego typu wieże zostały w zeszłym roku wybudowane na szczytach leżących na terenie gminy Ochotnica Dolna. Podobne są na Lubaniu, czy Gorcu. Niby fajnie, szkoda tylko, że przy okazji zamieniono wiele km fajnych szlaków w śmierdzące szutrówki. Starałem się jednak o tym za wiele nie myśleć i cieszyć oko naprawdę imponującą panoramą rozciągającą się z tarasu widokowego tej budowli.
Lubań (1211 m.n.p.m)
Gorc (1228 m.n.p.m)
Nowy Sącz w oddali
Przy dobrej pogodzie tu powinno być widać Tatry
Pasmo Radziejowej
Po przerwie kontynuowaliśmy jazdę w kierunku Łącka. Zjazd z Koziarza zasługuje na najwyższe uznanie - dość znaczne nachylenie, wąsko i piękne sekcje korzenne. W okolicy wieży kręci się sporo turystów, nam się na szczęście udało i było prawie czysto. Dalej szlak jest różnorodny. Trochę singli przez łąki, dróg leśnych, szutrów, a nawet trochę asfaltu.
Zjazd z Koziarza
Tak właśnie dzidujemy
Najlepszy jest jednak odcinek przed samym Łąckiem. I tutaj polecam uważać i zachować czujność, bowiem bardzo łatwo jest przegapić miejsce gdzie szlak opuszcza szeroką leśną drogę i zjechać nią aż do brzegu Dunajca. My tak prawie zrobiliśmy. Na szczęście czujność kierownika oraz wskazówki jakie usłyszałem dzień wcześniej od wielce szanownego kolegi Pawła uratowały nasze smutne tyłki przed tym karygodnym błędem. Przegapilibyśmy naprawdę grubą imprezę na ukorzenionych, dość gęsto usianych kamieniem stromiznach. I jeszcze jakieś chore schody na koniec. Ależ to było wyborne! I choć Sebek urwał wentyla w przednim tubelesie to chyba nawet nie żałował.
Końcówka przed Łąckiem
Ilu mechaników trzeba by naprawić zepsutego tubelesa
Wiedziałem, że to będzie dobre ale nie spodziewałem się, że aż tak. Lecąc na takim haju dotarliśmy do brzegów Dunajca. Mostu tu nie ma ale jest prom. Dowodzący nim pan na nasz widok radośnie wskoczył w gumiaki i zaprosił nas na pokład. W planie miałem powrót leśną drogą wzdłuż południowego brzegu rzeki, do tego nie trzeba było nam jej przekraczać ale szybko daliśmy się namówić na przejażdżkę,a raczej chyba rejs?
Prom na Dunajcu
Tak jeszcze nie podróżowaliśmy
Ja i moi koledzy. Piękni, 30-stoletni. W tym wieku i z tym potencjałem powinni budować imperia, stać na czele korporacji, holdingów, konglomeratów, przewodzić masom, szturmem zdobywać szczyty indeksów giełdowych z misją czynienia tego świata lepszym miejscem. Tymczasem oni wybrali życie rowerowych kloszardów.
Wydawało by się, że to ostatnia atrakcja tego dnia, pozostał nam bowiem już tylko powrót asfaltem na parking. Tymczasem w Łącku spotkało mnie coś co jeszcze bardziej podniosło poziom elo-zajebistości tego wyjazdu. Od wielu lat przemierzam Podkarpacie i Polskę Południową wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu idealnego alkoholu (i kiełbasy też ale to inna historia). Jestem jak pieprzony Indiana Dżons w poszukiwaniu wysokoprocentowych skarbów. Próbuję wszystkiego - od dostępnych w oficjalnej dystrybucji produkcji lokalnych gorzelni, po nielegalne wyroby z najgorszych melin w zapadłych dziurach gdzie diabeł mówi dobranoc. Często wiąże się to z narażeniem zdrowia ale zawsze miłość do etanolu przezwycięża strach przed metanolem. I ten upór, konsekwencja, wytrwałość, ta organiczna, mrówcza praca u podstaw sprawia, że czasem natrafiam na prawdziwe klejnoty. Dziś na drodze małej konspiracji udało mi się dorwać prawdziwy rarytas - Śliwowice Łącką. Wiele o niej słyszałem ale nigdy nie dane mi było jej kosztować. Produkt nielegalny i poza tym rejonem trudno dostępny. Jakieś tam piwka zostawiam dziewczynom i kolarzom szosowym, sam preferuję właśnie takie wysokie wskazania na etykietowym voltomierzu. 70% stężania doceni i poczuje nawet najbardziej doświadczona gardziel. Chociaż jak każdy prawdziwy pijaczyna - w sierpniu, miesiącu trzeźwości próbuję się powstrzymywać, to jednak ta zacna substancyja ogrzeje mnie wkrótce w jakiś chłodny wieczór. Dogłębnie, wewnętrznie poruszony, trzymając w trzęsących się rękach ten bezcenny artefakt, mając wrażenie, że obcuję z niemalże alkoholowym absolutem, ze wszystkich sił starałem się ukryć przed kolegami łzy autentycznego wzruszenia. Nie widzieli, albo udawali, że nie widzą.
Vol 70% - tak właśnie tańczę
Eh, dniu dużego dziecka - trwaj! Dalej już był przejazd obok najsłynniejszej, cygańskiej faveli w Polsce (ktoś nazwał tu segment stravy: "przez Maszkowice- uwaga Moresy!", hehe), oraz ciężki asfaltowy powrót, który zupełnie zrył nam banie. Ale to już nie ma znaczenia bo WARTO BYŁO!
Prawdziwe enturo tylko na Słocinie
Sobota, 13 sierpnia 2016 · dodano: 13.08.2016 | Komentarze 2
Z chłopakami jak zawsze wesoło.Stare chłopy w wesołym miasteczku
Niedziela, 7 sierpnia 2016 · dodano: 07.08.2016 | Komentarze 0
Minęło sporo czasu odkąd ostatnio byłem na wyrypie. Wielu już postawiło na mnie kreskę, myśląc że pochłonął mnie ocean etanolu lub padłem powalony przez marskość wątroby. Ja jednak powracam. Chciałbym z tej okazji napisać coś wzniosłego o duszy rozdzieranej bólem tęsknoty za górami, lecz niestety tego typu przeżycia są mi zupełnie obce. Napiszę tylko, że 2 połowa sezonu, nie będzie już taka dobra jak pierwsza. Moja nieliczna acz fanatyczna ekipo-zbieranina została chwilowo uszczuplona przez kontuzje i jest mi z tego powodu autentycznie smutno. To już nie będzie to samo. No ale niepisane prawo MTB melanżu mówi - dopóki choć jeden rowerowy bandyta ma siłę utrzymać w łapach kierę i posadzić tyłek na siodle, dopóty sezon trwa. Trzeba więc jeździć. Dziś obraliśmy za cel Ustrzyki Dolne, w których już w tym roku gościłem i mam z miejscowymi szlakami niewyrównane rachunki. Rozpoczęliśmy od zdobycia Gromadzynia drogą biegnącą stokiem narciarskim.Na Gromadzyniu (655 m.n.p.m)
Przed zjazdem żółtym szlakiem, czułem lekką tremę, bo podczas ostatniej próby najadłem się tu obficie leśnego runa. Dziś jednak poszło gładko, stromy odcinek leśny był całkowicie suchy. Na odcinkach polnych było mokro za sprawą naprawdę gęstej mgły, która towarzyszyła nam przez cały dzień, ale daleko było do dramatu, który był tu w kwietniu.
Następnie atakujemy Orlik, gdzie ostatnio błotna rzeźnia prawie nas zatrzymała. Dziś sucho co prawda nie jest ale da się jechać, szybko docieramy do miejsca gdzie szlak przechodzi w stromy singiel.
Droga na Orlik (618 m.n.p.m)
Błoto na paśmie
Przygotowania do zjazdu
Zjazd jest stromy i w końcowym odcinku przez łąkę bardzo śliski - w jednym miejscu po prostu sunąłem po mokrej trawie, bez opcji zatrzymania się bez zaliczenia gleby i lekko poza kontrolą. Na szczęście udało się złożyć w ten feralny zakręt.
Jedziemy dalej przez centrum miasta, najpierw asfaltem, a dalej szutrem w kierunku źródeł Strwiąża. Atakujemy ostrym wypychem na Berdo.
Źródełko
Las na Berdzie (728 m.n.p.m)
Ostatnio nie daliśmy radu tu dotrzeć, dziś się udaje. Ciekawa góra, całkowicie zarośnięta. Zjazd wg mapy miał być zgodnie z miejscowymi standardami - stromy. Faktycznie - nachylenie miejscami jest dość spore ale nie ma tu singla, lecz droga zrywkowa wyrównaną na płasko, zdarta do nagiej gliny. Trochę nie wiadomo było jak po tym jechać bo wydawało się to mokre i śliskie, ale przyczepność była, można więc było bić rekordy warpa3.
Zjazd z Berda
Na dole gremialnie stwierdzamy, że to było fajne i jedziemy dalej, szutrową autostradą. Z ostatniego pobytu w Ustrzykach żałowałem najbardziej, że nie udało nam się dotrzeć na wznoszącą się nad Serednicą górę Dil. Zobaczyłem ją rok temu i jak mało które wzniesienie - zapadła mi mocno w pamięć. Końcówka podjazdu na pasmo była zupełnie niezalesiona i całkowicie pogrążona we mgle. Klimat bieszczadzkich połonin zapodany na pełnej petardzie. Przypuszczam, że Dil, jest jednym z najlepszych punktów widokowych w okolicy, nam dziś niestety musi wystarczyć wyobraźnia oraz przemoczone buty od pierońskiej rosy.
Na Dil-u (721 m.n.p.m)
Taka sanocko-turczańska połoninka ciągnie się przez dobry kilometr, po czym wjeżdżamy do lasu i zjeżdżamy do Serednicy labiryntem miejscowych dróg zrywkowych. Dla niektórych to czas brutalnej weryfikacji marzeń o powrocie z wyrypy na czystym rowerze. Błoto okolic Ustrzyk jest najgorsze w jakim miałem okazję się pogrążyć. Bije na łeb nawet to niby sławne, bieszczadzkie.
W Whistler mówią na coś takiego "brown pow"
Moi koledzy. Tacy profesjonalni ... Być może wyglądają jak ambasadorzy globalnych marek, zaangażowani sportowcy oraz propagatorzy zdrowego stylu życia. Tymczasem brutalna prawda jest taka, że przy nich Lance Armstrong to był czysty, a Charlie Sheen to żyjący w celibacie abstynent
Docieramy asfaltem pod wyciąg na Laworcie i tak kończy się "wyrypowa" część dzisiejszej wycieczki. W kwietniowym wpisie rozpaczałem nad stanem miejscowych tras DH. W między czasie ktoś postanowił ogarnąć sprawę i wszystkie 3 trasy (DH, FR1, FR2) zostały odnowione (czyżby mój blog był tak wpływowy? hehehe hihihi). Do tego w określone dni uruchamiany jest miejscowy wyciąg krzesełkowy. Postanowiliśmy więc spróbować tego typu atrakcji.
Wyciąg Laworta
No więc tak - karnet na 12 wjazdów wyciągiem kosztuje 50 zł. Da się przeżyć, choć bardziej doświadczony w użytkowaniu takich przybytków Dak stwierdza, że "w Wierchomli taniej". Kupujemy po karnecie na 2 osoby i kierujemy się na miejsce startu. Sam wyciąg niestety nie jest przystosowany do przewozu rowerów. Pan obsługujący krzesełka, mówi, że trzeba brać rower, niczym pannę z dyskoteki - na kolana. Przytulanie się do tęgo uwalonej w błocie ramy to średnia przyjemność, ale znosimy ją mężnie w nadziei na dobre zjazdy. Wciąg praktycznie pusty, oprócz nas skorzystało z niego jedynie kilku pieszych turystów. Przejazd na górę trwa około 10 minut, podczas których przy takiej pogodzie można się nieźle wychłodzić.
DH w HD?
Wyciąg Laworta, górna stacja
Lekko przemarznięci zaczynamy rekonesans. Od naszej ostatniej wizyty zmieniło się tu dosłownie wszystko. Trasy są świetnie przygotowane. Dodatkowo niedawno były tu zawody, więc nawet mamy taśmy między drzewami i te śmieszne poduszki. Nie mam doświadczenia z trasami DH. Jedyną trasą, która miała DH w nazwie, którą jeździłem, jest sławny czarny szlak DH+ na bielskich Enduro Trails. Ten bielski szlak wg mnie, przy tym co jest na Laworcie to ledwo spacerek. No może niezbyt precyzyjnie się wyrażam - owszem, są tam na czarnym w Bielsku trudniejsze sekcje ale szlak jest długi, są fragmenty bardziej spokojnie, gdzie można się rozluźnić i złapać oddech, pierdyknąć sobie selfi, czy przypudrować nos. Szlaki na Laworcie, choć dużo krótsze i brak na nich kamieni czy spektakularnych sekcji korzennych są wręcz naszpikowane akcją. Przez te kilkaset sekund zjazdu nie ma zupełnie czasu na nic poza ciężką robotą. Wszystko za sprawą nachylenia - chwila puszczenia hamulców sprawia, że błyskawicznie rower rozpędza się do dużych prędkości a szlaki są bardzo kręte, dość ciasne i zawierają sekcje, w które trzeba rzucić się "na ślepo". Efektywne przenoszenie prędkości przez te faki wymaga umiejętności oraz dobrej znajomości toru. Jak się tego nie ma zostaje tylko palenie klocków hamulcowych.
Trasa DH
Wyjeżdżając z zakrętu masz ledwie kilka krótkich oddechów do następnego kornera, rollera, berma, ścianki, hopki czy uskoku. Wszystko jest bardzo zintensyfikowane, endorfiny tryskają z uszu, a adrenalina toczy się pianą z pyska. Jest to jednak coś trochę innego niż jazda po typowym beskidzkim szlaku. Takie wesołe miasteczko dla niegrzecznych chłopców.
Muszę tu kiedyś przyjechać tylko na ten wyciąg, żeby to ocenić na spokojnie bo dziś już byłem dość zmęczony. 2 miesiące bez intensywniejszej jazdy rowerem sprawiły, że po 4 zjazdach byłem już wypruty jak przysłowiowy wór. Zacząłem wybierać głupie linie, przestrzeliwać zakręty i jeszcze skurcz łydki na koniec. Trzeba trochę popracować nad formą.
Ewidentnie miejscówa jest godna polecenia. Przypuszczam, że trasom z Laworty wiele brakuje do tras z pucharu świata DH UCI ale dla januszy bez pojęcia o prawdziwym dołnihilu jest tu dobre eldorado. Takie miejsca, gdzie można obcować z przyrodą uprawiając sport powinny powstawać w każdym mieście. A nie jakieś tam skejtparki, gdzie pod szczelną osłoną balonu jedyne z czym można obcować to nielegalne używki oraz przemoc seksualna. Miasto Ustrzyki idzie dobrą drogą - ściągają do siebie, na aktywny wypoczynek młodych wysportowanych mężczyzn. Podobno od otwarcia tras sprzedaż alkoholu wzrosła o 30%. Wszyscy zarobieni. Dzięki chłopaki za wspólną jazdę. Propsy dla ludzi odpowiedzialnych za rewitalizację tych wspaniałych tras.